500 km
Dnia 16 lipca 2017 roku wyruszyłem w swoją najdalszą, jak do tej pory, jednodniową trasę w życiu. Do przejechania miałem ~500 km, które według planu miałem pokonać w czasie poniżej 24 h. Komentarz znajomych, którzy o tym wiedzieli, sprowadzał się najczęściej do stwierdzenia, że nie jestem normalny, z czym w zupełności się zgadzam :-) Poprzedni mój rekord wynosił 301 km w czasie ~15 h, w tym 13:20 h jazdy. Postawiłem więc sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Plan został zrealizowany w ~90%, ale o tym później. Moja samotna podróż (tzn. czasem rozmawiałem sam ze sobą, ale to co innego...) rozpoczęła się o godzinie 7:16 w Mirsku. Nie było łatwo ze względu na ciężki plecak (ten sam słynny, który miałem jako jedyny na wyścigu kolarskim) oraz brak samochodu technicznego, który dotarł dopiero na ~390 km trasy, aby mnie asekurować nocą. Na całe szczęście tego dnia akurat pogoda mi sprzyjała, nawet lekki deszczyk był bardzo przydatny. Pierwsze 100 km pokonałem wręcz wyścigowym tempem (3:15 h). W Zielonej Górze byłem już po zaledwie 4 h jazdy. Kierując się na Gorzów, na liczniku wybiła kolejna setka - 200 km w 6:35 h, znów piękny wynik jak na amatora, który prawie w ogóle nie trenuje kolarstwa i całymi dniami przesiaduje na „orliku”, nie licząc oczywiście realizacji mojego słynnego powiedzenia „Najpierw nogi, potem nogi, a na końcu co? Nogi!” :-) Na swojej trasie miałem także Sulechów, w którym to chciałem zrobić pewnej osobie niespodziankę, ale niestety nie zgraliśmy się terminami wyjazdów - wkrótce się uda :-) Na trasie pojawiły się pierwsze dłuższe postoje, w tym Tesco Świebodzin - uzupełnienie płynów i „koksu”, bananki, batoniki i jeszcze parę innych „dopalaczy”. W drodze do Gorzowa miałem nieprzyjemne spotkanie z kostką brukową zamiast asfaltu i chwile później z silnym wiatrem prosto w twarz. Udało mi się przez to przebrnąć bez większych problemów. Po zdobyciu Gorzowa w drodze powrotnej na liczniku pojawiła się „magiczna granica” 300 km, które to pokonałem w doskonałym tempie (9:45 h). Byłem w szoku. Niestety potem było już tylko gorzej... Mając zapas ~2 h w stosunku do ustalonego limitu czasu zmniejszyłem swoje tempo, aby spokojnie dotrzeć do domu. Na ~380 km trasy pojawiła się znowu Zielona Góra, za którą to chwilę później otrzymałem wsparcie techniczne w postaci samochodu z pożywieniem itp. Jeszcze w mieście zaczęły się pierwsze poważniejsze problemy... Podczas postoju zrobiło mi się strasznie słabo i mdło... Do tego zdrętwiał mi kręgosłup... nic dziwnego po całym dniu jazdy w pozycji kolarskiej. Pojechałem dalej. Już z asekuracją wyruszyłem w kierunku Mirska. Potrzebowałem coraz więcej przerw ze względu na złe samopoczucie, które doprowadziło do przedwczesnego zakończenia trasy na ~450 km... Nie wchodząc w szczegóły, można powiedzieć, że na ostatnim przystanku, gdy usiadłem na chwile w samochodzie, już nie dałem rady z niego wyjść. Uważam, że zabrakło mi motywacji i bez samochodu byłbym po prostu zmuszony dojechać samemu do domu, a tak to się „rozleniwiłem”... Udowodnię to podczas następnej próby bicia rekordu, jednak trochę w innej formie - prawdopodobnie kilka okrążeń trasy o mniejszym zasięgu. Całą podróż podzieliłem sobie na kilka części: 0 - 200 km jest jazdą bez większego wysiłku, dla przyjemności; 200 - 300 km pojawiają się pytania w stylu „Po co mi to było...?”; 300 - 400 km już mi nic nie przeszkadza, znikają wszystkie inne problemy, zaczynam rozmawiać sam ze sobą; 400 - 450 (500) km to walka o przetrwanie i próba niezaśnięcia w trakcie jazdy o 3:00 - 4:00 w nocy :-) A więc tak, pokonanie ~450 km (na 373 km zepsuł się licznik) zajęło mi ~21 h, w tym ~16 h samej jazdy. Z tych czasów jestem bardzo zadowolony i byłbym w domu przed upływem limitu czasu, gdybym nie zawalił ostatniego postoju w samochodzie... Mimo to, że nie zrealizowałem do końca swojego planu, jestem dumny ze swojego osiągnięcia, którym mogę spokojnie się pochwalić wśród klubowych kolarzy i ultramaratończyków, zwracając szczególnie uwagę na to, że praktycznie nie trenuję i mam dopiero 17 lat :-)